Zaloguj się do portalu romanscy.malopolska.pl | Nie masz konta? Zarejestruj się.

Moja mama

Moja Mama Helena była czwartym z kolei dzieckiem Jana Romańskiego i Barbary z Wójcików. Jako 8-letnia dziewczynka przeżywa pierwszą tragedię, gdy umiera Jej matka, zostawiając szóstkę dzieci pod pieczą najstarszej Zofii. Pieczołowicie przechowuje jedyne zdjęcie swej matki, z podpisem "Kochana Mamusia".  Wkrótce ojciec ożenił się po raz drugi, by dzieciom zapewnić opiekę. Rodzina powiększała się i przybywało Mamie rodzeństwa. W szkole była dobrą uczennicą. Uczyła się języka niemieckiego, co później okazało się przydatne. Jej pragnieniem było zostać nauczycielką. Marzenie to jednak nie spełniło się ze względów finansowych.

Mama opowiadała, że ojciec trzymał dyscyplinę i nie pozwalał na wiele swoim córkom, choć nieraz potrafiły wymknąć się spod jego kontroli. Rodzeństwo żyło zgodnie, nie było kłótni czy niesnasek.  Jedyne "nieporozumienie" jakie wspominała z uśmiechem miało miejsce wtedy, gdy śpiąc  w trójkę z młodszymi siostrami, jedna z nich (ciocia Wisia) rozpierała się łokciami, a na zwracaną jej uwagę, odpowiadała "ja sobie tak leżę". Kiedy córki dorastały, ojciec wydawał je za mąż. Trzy z nich - Zosia, Andzia i Wisia po zamążpójściu zostały na miejscu - kilkadziesiąt metrów od domu rodzinnego. Natomiast Helenę los rzucił nieco dalej, bo do Lipniczki oddalonej od Stróż jakieś 10, może więcej, kilometrów. Kiedy Jan Gryzło posłyszał o pięknej Helenie w Stróżach, postanowił starać się o jej rękę. Helena miała wówczas 19 lat, Jan o 11 więcej. Ale Ona nie chciała jeszcze wychodzić za mąż i odpowiedziała mu "niech przyjdzie za rok".  Sąsiedzi i rodzina doradzali, aby nie odrzucała konkurenta, bo to "dobra partia". Jan był najmłodszym dzieckiem w rodzinie; jego starsze siostry już były na "swoim", trzy wyemigrowały do Stanów, a Jan miał zostać na ojcowiźnie, gospodarując na kilku morgach ziemi. Dokładnie co do dnia, rok później zjawił się ponownie w Stróżach. Niedługo potem dziadek wyprawił Helenie wesele i Mama opuściła dom rodzinny.

Zaczął się drugi etap w Jej życiu, w którym musiała stawić czoła różnym przeciwnościom losu. Ciężkie warunki ukształtowały jej silny charakter, a że była pogodna i towarzyska, w nowym miejscu szybko zyskała sobie sympatię, zarówno teściów jak i sąsiadów. Z czasem rodzina się powiększała, przybywało obowiązków. Oprócz zajmowania się dziećmi, trzeba było doglądać gospodarstwa, obrabiać pole. Praca była ciężka, plony nie zawsze dobre, trzeba było wiele starań, by wyżywić 8-osobową rodzinę.

Mimo ciężkiej pracy i codziennych zajęć potrafiła pomagać innym, znajdowała czas na odwiedziny u zaprzyjaźnionych sąsiadek, czy chorych. Tęskniła za Stróżami, za domem rodzinnym. Nieraz podkreślała, że przeniosła się z "takiej porządnej wsi przy trakcie" na ubocze. Kiedy było Jej smutno, zostawiała dzieci pod opieką Taty i szła pieszo do Stróż na pół dnia, na cały dzień. Tam nabierała nowych sił do codziennej harówki.  Później na te wyprawy zabierała mnie z sobą.  Najpierw meldowałyśmy się u Heleny "na budce",  córki cioci Zosi Bigosowej. Potem ścieżynką i przez furtkę w ogrodzeniu zachodziłyśmy do cioci Zosi, u której wypijałyśmy herbatę i zjadały pyszną bułkę przyniesioną przez Helę "z budki". Następnie droga wiodła do dziadka i babci. Tam Jurek, kilkuletni synek cioci Stefy widząc nas wołał z daleka "babciu! babciu! nowina! nowina! przyszła ciocia z Lipniczki!". Po obiedzie u dziadków szłyśmy do cioci Andzi, która częstowała pysznym zsiadłym mlekiem, a stamtąd  w gościnę do cioci Wisi, gdzie zachodziła też ciocia Andzia i odbywała się biesiada. Siostry opowiadały sobie różne zdarzenia, a śmiały się przy tym co niemiara. Często też zbierały się u cioci Zosi Bigosowej. Widziałam wtedy Mamę rozpromienioną i wesołą. Wieczorem trzeba było wracać do domu pieszo. Oj, bolały nóżki, bolały.

Nadszedł czas wojny i okupacji. Mama wykazała wiele odwagi i sprytu, by przetrwać razem z rodziną. Ukrywała zboże, chowając worki w różnych zakamarkach, zaniżała liczbę inwentarza żywego. Podczas jednej z kontroli Niemcowi, który przyszedł z sołtysem sprawdzać podawane w spisie ilości, bez zająknienia wmówiła, że te 10 kur więcej niż zgłoszone 8, to kury sąsiadów, które tu przychodzą szukać pożywienia. Niemiec uwierzył  - przydał się język niemiecki, którego Mama uczyła się w szkole. Aby uchronić najstarszego syna od wywózki na roboty do Niemiec dowiedziała się, że potrzebne jest zaświadczenie od lekarza stwierdzające, iż mąż jest niezdolny do ciężkiej pracy po operacji, a syn musi go zastępować.  Pewnej niedzieli zapakowała do mojej teczki szkolnej kurę i wysłała Tatę wraz ze mną (niosłam tę kurę) do doktora w Bobowej. Tato całą drogę milczał, zaciskając zęby z wielkiego niezadowolenia, że żona obarczyła go taką misją.  Najpierw jednak poszliśmy do kościoła na mszę ... przeżywałam tortury, gdy kura wierciła się w teczce, na szczęście nie zagdakała, bo chyba bym się pod ziemię zapadła! Po mszy poszliśmy do lekarza z zamiarem przekupienia go, ale okazało się, że doktor gdzieś wyjechał. Co za ulga dla mnie i dla Taty, no i kura ocalała. Tylko Mama nie była zadowolona z tak załatwionej sprawy, co skwitowała po swojemu "iii, was posłać!". Sprawa wkrótce sama się rozwiązała - do wywózki nie doszło.

Największą być może odwagę wykazała, gdy Jej młodszemu bratu Julianowi przyszło ukrywać się przed Niemcami za przynależność do partyzantki. Wówczas przyjęła Juliana pod swój dach. Nie wolno nam było o tym nikomu wspominać, bo gdyby Niemcy się dowiedzieli, mogliby nas wszystkich rozstrzelać. Zachowała zimną krew, gdy pewnego dnia maleńki oddzialik niemiecki zawitał do wioski na kwaterę i do naszego domu trafiło dwóch Niemców, przedstawiając Juliana jako Romka, syna Jej brata Stanisława z Szalowej, pomagającego Tacie w gospodarstwie. Nie wahała się też Niemcom zwrócić uwagi, by nie myli się blisko studni, gdyż mogą zanieczyścić wodę. Posłuchali, nie obrazili się. Oprócz odwagi Mamę cechował patriotyzm i religijność. Nauczyła nas zakazanych wówczas pieśni kościelnych (Serdeczna Matko, My chcemy Boga) i pieśni patriotycznych: przede wszystkim Hymnu Polski - Jeszcze Polska nie zginęła, Roty - Nie rzucim ziemi. Opowiadała też dzieje Polski i uczyła Katechizmu Polaka. I znów przykazywała, aby te pieśni i wiadomości zachować dla siebie, bo gdyby ktoś doniósł Niemcom, mogliśmy trafić do obozu albo nawet stracić życie.

Minęła wojna, ale czasy wcale nie były łatwiejsze. Dalej zmagała się z codziennością, a to skąd wziąć pieniądze na opłatę czesnego za naukę dwojga dzieci w nowo utworzonej szkole średniej w Bobowej, a to wykłócała się z urzędnikami w gminie lub w starostwie, jeśli Jej zdaniem podjęte decyzje były niesłuszne.  Zajmowała się też sprawami społecznymi, zaangażowała się w sprawę budowy kościoła w Lipniczce, stawała w obronie ludzi krzywdzonych, odwiedzała chorych, załatwiała dziewczętom z licznych rodzin miejsce pomocy domowej u zamożniejszych gospodarzy lub w mieście.  Interesowały Ją sprawy wsi, brała udział w zebraniach gromadzkich i tam wypowiadała swoje zdanie. Stanęła też w obronie krzyży w klasach, które po nakazie z kuratorium zostały zdjęte przez kierownictwo szkoły. Razem z sąsiadką zawiesiły krzyże na nowo, za co władze komunistyczne ukarały sąsiadkę aresztem, a Mamę grzywną. I Mama znów pojechała do starostwa wykłócać się, i tyle wskórała, że obniżono jej wysokość grzywny.

Ze swoimi dziećmi też sobie nieźle radziła. Nas córki, ponieważ byłyśmy młodsze, trochę ochraniała, ale potrafiła też skarcić za przewinienia. Synów "trzech Budrysów" starszych od nas, niejeden raz porządnie zbeształa, szczególnie, gdy któryś z nich wdał się w bójkę na zabawie w sąsiednich wioskach. Wtedy w ruch szło to, co było pod ręką: pasek, "żarnówka" (kij do kręcenia żaren). Prawdę mówiąc niewiele obrywali, bo udawało im się uciec przed wymiarem sprawiedliwości. Gdy jednak przychodził czas odbycia służby wojskowej, żegnała ich łzami.

Pomimo swojego zabiegania, znajdowała czas na odwiedziny rodzeństwa. Często będąc w Grybowie na jarmarku, zachodziła do brata Eugeniusza i jego żony Ireny - obie zawsze miały sobie dużo do opowiedzenia. W drodze powrotnej wstępowała do brata Karola i bratowej Wisi, nie zapominała też o swym najmłodszym bracie Władysławie. Najstarszego brata Stanisława odwiedzała przy okazji odpustu w Szalowej.

Niepostrzeżenie mijały lata, z nimi odchodzili najbliżsi. Najpierw opłakuje tragiczną śmierć  starszego brata Józefa, lotnika stacjonującego w Toruniu, po którym jedyną pamiątką jest zdjęcie grupowe z 1920 r. z dedykacją. Żegna swego Ojca i przybraną matkę, ubolewa nad przedwczesnym odejściem kolejnego  brata, Juliana (Romka) i nad losem bratowej Wandzi, która musiała jakoś radzić sobie z trójką dzieci. Potem sama zostaje wdową, opłakuje męża, żałobę przeżywa z godnością. Odchodzą z tego świata siostry,  bracia, szwagrowie. Żegna też swojego najstarszego syna Józefa. Na Jej twarzy odbija się smutek i zaduma. W dalszym ciągu żyje jednak aktywnie, mając więcej czasu, pomaga w parafii, dbając o  szaty liturgiczne (prała, krochmaliła, prasowała, by były nieskazitelne). Chodzi  na odpusty do sąsiednich parafii, pielgrzymuje do sanktuariów maryjnych Tuchów, Licheń, Kalwaria i inne), nie opuszcza odpustu w Stróżach. Mama nadal zachodzi do Stróż odwiedzając rodzinę, by powspominać, pocieszyć się nawzajem, poweselić. Szczególnie lubiła zachodzić do swej siostrzenicy Niusi, z którą mogła nagadać się do woli.

To były  wizyty braterskie i siostrzane, ale Mama nie zaniedbywała też swoich dzieci. Kiedy wszyscy ułożyli swoje życie, jeździła w odwiedziny do najstarszego syna Józefa do Warszawy, do Władka w Nowym Sączu, do mnie i Marysi do Krynicy, czy do Hani w Gorlicach. Cieszyła się wszystkimi swoimi wnukami  i wnuczkami. Mieszkała z synem Stachem i jego rodziną w Lipniczce, aż do chwili, gdy po kilkudniowej chorobie opuściła ten świat, przeżywszy niemal 92 lata.

Opisała: Zofia Turek

Gałąź Heleny - zobacz stronę