Zaloguj się do portalu romanscy.malopolska.pl | Nie masz konta? Zarejestruj się.

Anna przez wszystkich zwana Andą

Ciepłe spojrzenie, pogodna twarz, uśmiech nieodłączny i śmiech zaraźliwy, poczucie humoru, wesołość, otwartość, życzliwość, gościnność. I jeszcze, prostolinijność, wierność zasadom, pobożność.

Taka była Anna przez wszystkich zwana Andą. Taką ją zapamiętano.

W zielonym krajobrazie Stróż mały drewniany dom w sadzie z ogródkiem. Ganek, przestronna sień, po prawej stronie kuchnia i izdebka, po lewej izba. To dom rodzinny, w którym w 1906 r. na świat przychodzi przedostatnia córka Jana Romańskiego i Barbary z Wójcików. Swoją matką cieszy się jednak krótko. Ma 6 lat, gdy zostaje osierocona wraz z braćmi Stanisławem i Józefem oraz siostrami Zofią , Heleną i Wiktorią. Początkowo opiekę nad dziećmi sprawuje ojciec wraz z najstarszą córką, potem druga żona Jana Romańskiego, Zofia. Od tej pory Anna wychowuje się z jej dziećmi:  Stefanią, Julianem, Karolem, Eugeniuszem i Władysławem. Uczęszcza do szkoły powszechnej, gdzie jej nauczycielkami są m.in. Wiktoria Brachówna i Helena Stillerówna, zawsze miło przez nią wspominane. Być może to właśnie one zaszczepiają Annie zainteresowanie Marią Konopnicką i jej twórczością. Jako dorosła kobieta wstępuje do Koła Miłośników Konopnickiej, zwiedza dworek poetki w Żarnowcu, skąd przywozi jej utwory. Przydadzą się na długie zimowe wieczory, gdy u sąsiadki, pani Wiatrowej lub u starszej siostry Zofii, zbiorą się kobiety na skubanie pierza. Praca pójdzie żwawiej, bo najmłodsza córka Anny, Jadwiga będzie czytać nowele Konopnickiej. Może też dlatego, mimo ukończenia tylko 4-klasowej szkoły powszechnej, Anna pisze bardzo ładne, pieczołowicie przechowywane listy do swojej będącej poza domem najmłodszej pociechy, zaczynając je zawsze słowami: "Witam się z Tobą niech będzie pochwalony Jezus Chrystus".

Anna w wieku lat 18 wychodzi za mąż za Władysława, syna najmłodszego kmiecia ze szlachetnego, prawego i pobożnego rodu Olszaneckich. Ufundowali i postawili na swojej ziemi  figurę św. Floriana, przy której co roku odprawiano nabożeństwa majowe z udziałem starszych i dzieci. Majówki te przez wiele lat gromadziły sąsiadów, aż do czasu gdy drewniana figura rozpadła się ze starości. Jej szczątki, z poszanowania dla Świętego, zakopano w ogrodzie pod lipą.

Wraz z poślubieniem o 15 lat starszego Władysława, kończy się dla Anny okres młodzieńczej wolności, a zaczyna życie żony i matki. Życie pełne niełatwych, przynoszonych przez codzienność zadań, ale też prawdziwej z tego życia radości. Zaraz po ślubie zamieszkała u teściów. Mąż jej, dla którego zawsze była Andzią,  szanował ją, był dla niej dobry i wyrozumiały. Nie miał więc pretensji, że młodziutka żona długo nie mogła się rozstać z domem rodzinnym. Często przesypiała noc ze swoimi siostrami, Wisią i Stefanią. Opowiadały sobie wtedy różne przygody z dzieciństwa, młodsze snuły swoje marzenia jak np. Wisia, która zwykła mawiać: "jo se tak chcę".

Domostwo rodziny Olszaneckich spaliło się przed wojną. Anna z mężem postawili budynek gospodarczy, stajnię i dwie obszerne stodoły z boiskiem oraz prowizoryczny budynek mieszkalny, mając w perspektywie budowę prawdziwego domu z cegły, którą zakupiono i zeskładowano obok pogorzeliska. Plany te pokrzyżował wybuch wojny. Cegłę ukryto częściowo pod drewnianą podłogą w stodołach, część zabrali Niemcy do budowy okopów, a reszta przypadła później w udziale córce Aleksandrze.

Dom, który miał być tymczasowym schronieniem, służył wiele lat. Składał się z sionki oraz jednej izby. Ta jedna izba musiała być i kuchnią, i jadalnią, i sypialnią, i piekarnią, i łazienką, i pralnią. Była jeszcze "kumora" (Anda mawiała "idź tam do kumory"). Nie było bieżącej wody, tylko studnia, ale za to z jaką orzeźwiającą źródlaną wodą, nie było energii elektrycznej, tylko lampa i nafta, po którą Kazimierz, najstarszy syn Anny i jej prawa ręka, jeździł specjalnie do Polnej. Zamiast wanny, balia z wodą, zamiast pralki automatycznej, tarka i rzeka, w której płukało się pranie. Wprawdzie później z synem Władysławem wybudowała prawdziwy dom, nie zdążyła jednak w nim zamieszkać.

Z jednej strony warunki spartańskie, z drugiej gromadka dzieci w domu i codzienne obowiązki. Anda, żeby ze wszystkim zdążyć, wstawała nawet o trzeciej w nocy. Trzeba było przecież upiec chleb, zrobić śniadanie (chleb i kawa zbożowa, masło nie zawsze było), iść do obory wydoić krowy, zmielić mąkę w żarnach (gdy dwa razy w tygodniu piekła chleb), zapalić w piecu, bo mąż nie lubił zbytnio tego zajęcia, aczkolwiek pomagał jej w czym innym. Oboje musieli ciężko pracować w gospodarstwie, żeby utrzymać całą rodzinę. W 1928 roku urodził się Kazimierz i tak co dwa lata przychodziły na świat kolejne dzieci: w 1930 Aleksandra, Leon w 1932, potem Zofia, Stanisław, Maria, Władysław, Bogumiła i Jadwiga.

I jeszcze trudny czas wojny. Gorący początek września 1939 r., dezorientacja, niepewność, pogłoski o zabieraniu przez Niemców wszystkich mężczyzn. Anda podobnie jak reszta rodziny przygotowuje furmankę do ucieczki, ale w ostatniej chwili rezygnuje ze względu na małe dzieci i tylko męża żegna słowami: "Władek, jak się boisz, to idź, a ja z tymi dziećmi zostanę". I wyruszył na "uciekinierkę" wozem zaopatrzonym w chleby i banię z mlekiem. Anda zostaje ze swoim szwagrem, Wojciechem i jego rodziną. W ziemiance wyścielają legowisko, a Wojciech jeszcze drzwi zabezpiecza pierzyną, pocieszając przy tym dzieci: "w razie, gdyby kule trafiły w drzwi, to się w pierze okręcą". W domu została pomoc domowa, Dosia, trochę przygłucha, której zadaniem było doglądanie ptactwa, dojenie krów i karmienie świń. Opowiadała potem jak jej coś koło uszu świstało, a to były kule właśnie, szczęśliwym trafem nie uczyniły jej krzywdy. Ale był też ryk silników samolotowych, bomby wybuchające nie wiadomo kiedy i nie wiadomo gdzie, błąkające się w okolicy domu konie bez jeźdźców, a w stodole trzydziestu nocujących Niemców. W prowizorycznym schronie oprócz odgłosów wojny słychać było więc także modlitwę. Raz pozwoliła dzieciom pójść do szkoły. Lekcje odbywały się we dworze u Cieluchów. Tam wszystkich zaskoczyło bombardowanie. Dzieci miały wybór, zostać w szkole albo biec szybko do domu. Pobiegły. "Tylko pamiętajcie, jak zobaczycie samolot, przytulcie się do jakiegoś drzewa" przypominała im nauczycielka. Gdy rozpoczęła się okupacja, do domu zaczęli wracać "uciekinierzy na wschód", życie wracało do pozornej równowagi, trzeba się było zająć gospodarstwem. I ratować rodzinę. Gdy najstarszego syna Anny, kilkunastoletniego Kazimierza Niemcy zabrali do obozu przy klasztorze na Białej, rodzice wpadli w rozpacz. Anda wybrała się do pana Karola Zaremby, mieszkającego po sąsiedzku dziedzica dworu w Stróżach, z prośbą o wstawiennictwo, bo "przecież potrzebna jest każda para rąk do pracy w polu". Takie uzasadnienie poskutkowało.

Wojna się skończyła, ale nie skończyły się trudy życia. Jednak na przekór wszystkiemu, w domu było zawsze bardzo wesoło. Nie było radia i telewizji, ale życie tętniło cały rok. Rodzeństwo Andy raz nawet urządziło prawdziwy festyn. W loterii fantowej można było wygrać na przykład królika. Te rodzinne zabawy nie były jedyną rozrywką. Poza tym w lecie chodziło się nad rzekę Biała, w jesieni zbierało grzyby. Stara lipa przed domem, stół, ławka. Tu znajdowano chwilę wytchnienia. Wieczorem w drzwiach domu stawała kochana korpulentna, gładko uczesana, z czarnym kokiem postać. To Anna wołała swą gromadkę na kolację. Zawołanie "dzieci, dzieci" było znakiem, że czas kończyć zabawę w węża z Józefem Szczepankiem i biec na zacierkę z mlekiem.

Dyscyplina panowała w domu duża. Anda była surowa, nie traciła jednak nigdy swojego poczucia humoru. W ciągu dnia często siadała przy stole mówiąc zwykle: "a tak 20 minut przeleci mi przez oczy". Gdy po odwiedzinach u sióstr wracała do swojego skromnego, ale zawsze czystego domu, rozglądała się po izbie i z szerokim uśmiechem na twarzy oznajmiała: "u nas jest najładniej". Ta dyscyplina w połączeniu z poczuciem humoru objawiała się również wtedy, gdy dorosła córka Jadzia przyjeżdżała na urlop i wypoczynek pod dach rodzinny. Anna niezmiennie wstawała skoro świt, odmawiała modlitwy śpiewając "Godzinki". Przy słowach "z pokłonem Panno Święta" przyklękała, a potem - była godzina 6 rano - podchodziła do okna i szeroko je otwierając wraz ze świeżym powietrzem wpuszczała muchy, które niemiłosiernie gryzły, no i spania już nie było. Odjeżdżającą córkę odprowadzała kawałek, do budki, machała na pożegnanie ręką, obie nie ukrywały łez wzruszenia. Zdarzyło się raz, że Jadzia o czymś zapomniała i musiała wrócić się do domu. Ku swemu niepomiernemu zdziwieniu zobaczyła swą mamę roześmianą i wesoło gwarzącą z sąsiadkami. Długo jej to wypominała, aczkolwiek również ze śmiechem.

Do Andy (tak każdy do niej się zwracał), człowieka pogodnego i niezwykle komunikatywnego, często przychodzili ludzie chcący z nią porozmawiać. Szukali z nią kontaktu i na odwrót. Umiała z najbiedniejszymi dzielić się tym, czym mogła. Była zawsze gościnna i serdeczna, jej siostrzenice pamiętają smak najpyszniejszego kwaśnego mleka, którym były częstowane, gdy przychodziły zdrożone z wizytą.

Anna spełniała się również społecznie. Była członkinią rady Gminnej Spółdzielni w Bobowej. Regularnie jeździła na zebrania, a za skromną dietę kupowała do domu jakieś drobiazgi, co zawsze ją cieszyło. Tę pogodę ducha i śmiech serdeczny przekazała wszystkim swoim dzieciom, które wyprowadziła na porządnych ludzi.

Często jest tak, że po śmierci drogiej osoby, wydobywamy ze wspomnienia o niej to, co najpełniej określało ją za życia. To słowa księdza wypowiedziane w dniu jej pogrzebu: "Była bohaterką, w warunkach bardzo ciężkich wychowała dziewięcioro dzieci".

Opracowanie: Paulina Biegaj, prawnuczka Anny
na podstawie wspomnień Zofii i Jadwigi z d. Olszaneckie