Zaloguj się do portalu romanscy.malopolska.pl | Nie masz konta? Zarejestruj się.

Kobieta wytworna



Wiktoria, najmłodsze dziecko Jana i Barbary, miała 4 lata, gdy osierociła ją matka. Pozostając najdłużej w domu rodzinnym, szczerze przywiązała się do swej macochy, której zawsze chętnie służyła pomocą i z którą znalazła wspólny język na całe życie.

Przybrana matka, znana ze swej pobożności, wpoiła dziecku przywiązanie do wiary ojców, dzięki czemu w życiu dorosłym Wiktoria uznawana była w rodzinie za autorytet w sprawach religii, cenzurując zachowanie i wpływając na poczynania bliższych i dalszych młodych krewniaków, którzy nie ośmielali się sprzeciwiać jej "wyrokom". Bo jak można było mieć własne zdanie, gdy ciocia Wikta znała doskonale Biblię, ponadto obowiązkowo, oprócz niedziel, chodziła do kościoła w każdą środę i piątek, nie wspominając o innych nabożeństwach. Jeździła też na ważne odpusty, m.in. do Krużlowej i Tuchowa. Po śmierci przybranej matki, na wcześniej wyrażoną prośbę, została zelatorką, czyli przewodniczącą róży różańcowej, prowadzonej przez Zofię.

Dzieci uczono także solidarności rodzinnej. Zofia Romańska pamiętała o swojej matce w Brzanej, pomagając jej w miarę swych możliwości.  Pewnego razu wysłała tam Wiktorię, Annę i Karola z koszykiem, w którym zapakowała jedzenie i wino domowej roboty. Młodzi mieli kawałek drogi do pokonania, nie szli głównym traktem, lecz przez górę Kumolkę i las. Wkrótce czas zaczął się dłużyć, zmęczenie dawało znać o sobie, a i pragnienie ogarniało ich przemożne. Solidarność solidarnością, ale by nie opaść całkiem z sił, ratowano się napojem niesionym w koszyku i to tak skutecznie, że ani się obejrzeli, jak zawartość butelki została sumiennie wykorzystana do przepłukania gardeł. Po przybyciu na miejsce, niedosłyszącej babce, Karol tłumaczył obrazowo, że korek puff! wybuchł i wino się rozlało.

Wiktoria od dziecka lubiła być zadbana i ładnie się ubrać. Pewnego razu, po naradzie ze starszą Anną, obie znalazły sposób, by zaspokoić swą kobiecą próżność, a jednocześnie przechytrzyć ojca, który nie pozwalał zbytnio córkom na "dziewczęce fanaberie". Po kryjomu zapakowały do torby  kurę, licząc na to, że nikt się nie połapie w ich ilości,  i udały się piechotą do oddalonej o 8 kilometrów Bobowej, by kurę sprzedać, a za uzyskane pieniądze kupić rurki do fryzowania włosów.  Jakie było przywitanie w domu po powrocie z tej wielce udanej eskapady, źródła rodzinne milczą.

Elegancja była wrodzoną cechą Wiktorii. Jako dorosła kobieta nosiła się wytwornie: kapelusz, skórzane rękawiczki, dobrane buty, torebka. Nigdy ponownie nie założyła czegoś, co zobaczyła u innej kobiety - taki strój z wyjściowego zamieniał się w domowy. Miała słabość do perfum i wody toaletowej, nie mogła się oprzeć, by jakiejś nie  wypróbować (mówiła wtedy "popsikaj mnie"), usta umalowane kredką ("ale taką, by nie było widać, że malowane"), później używała pudru, by ukryć zmarszczki.

Nie przepadała za pracą w polu, za to dom utrzymywała w czystości, wszędzie panował ład i nieskazitelny porządek. Z wielką estymą przechowywała też pamiątki rodzinne. W szufladzie stołu, zamykanej na kluczyk, trzymała zdjęcia, które pokazywała wnukom z namaszczeniem i powagą, opowiadając historie przedstawionych na nich ludzi. Sekretny schowek, fakt, że część zdjęć (te z Julianem) została skonfiskowana podczas rewizji, tworzyły niepowtarzalną atmosferę przy oglądaniu fotografii, odbieraną przez dzieci jak "cały rytuał".

W zasadzie Wiktoria miała dwa domy w swoim życiu. Gdy wychodziła za mąż, ojciec kupił dla niej nieduży domek, w sąsiedztwie  gospodarstwa rodzinnego. Wkrótce po ślubie młodzi rozpoczęli budowę nowego i większego domu z drewna (w 1936 r.). Tuż przed wybuchem wojny obok starego (potem wyburzonego) stanął w stanie surowym budynek składający się z dwóch pokoi, kuchni, sieni i spiżarni. Dla rodziny z dwójką dzieci, Józefem i Genowefą było to okazałe domostwo.  Dzisiaj dom ten po gruntownym remoncie przeprowadzonym przez wnuczkę Jolę zyskał nowe wnętrze, lecz zachował swą duszę.

Ze starym domem wiąże się historia uznana później za nieprawdopodobną, graniczącą z cudem.  Otóż, w czasie działań wojennych, dom został ostrzelany, od pocisków zapaliła się firanka w oknie, lecz dziwnym trafem ogień szybko zgasł i budynek nie spłonął. Na dodatek, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, nikogo wtedy w środku nie było. Ówczesny proboszcz, ks. Boratyński, komentował to zdarzenie właśnie w kategoriach cudu.

Wybuch wojny w inny też sposób zapisał się w pamięci rodziny. Zaraz na początku września mężczyźni udali się na tzw. uciekinierkę. Wtedy to kolejarze zostali zmilitaryzowani i otrzymali rozkaz stawienia się w Kołomyi. Wśród nich byli Jan Romański (protoplasta), Józef Szczepanek (mąż Wiktorii), Piotr Bigos (mąż Zofii), Jan Romański (mąż Heleny, córki Zofii). W ślad za nimi poszła Stefania Gurba, Irena Bigos (córka Zofii), Karol i Eugeniusz Romańscy, Stanisław Bigos (syn Zofii) oraz starsze dzieci - młodsze wraz z kobietami zostały w domu.

Po ucieczce mężczyzn zebrała się "rada starszych" złożona z kobiet. Wtedy to Zofia Romańska (babka), Wiktoria i Zofia Bigos postanowiły zabrać swoje dzieci i również udać się na uciekinierkę. Dla swoich latorośli: Józia (8 lat) i Niusi (6 lat) Szczepanków, Kamili (13 lat) i Basi (8 lat) Bigos oraz Heleny z domu Bigos z rocznym dzieckiem przygotowano wóz drabiniasty z plecionymi półkoszkami i siedzeniami, zaprzężony w dwie krowy. Babka wyniosła z piwnicy jedzenie (kompoty, jabłka, konfitury), ugotowała mnóstwo jaj i zapakowała na wóz. Pozostawioną w domu resztę dobytku (pierzyny, buty, płaszcze, a nawet pieniądze na budowę domu) zabezpieczono starannie w piwniczce u Wiktorii, układając cegły w taki sposób, by tworzyły schowek, do którego dostęp na koniec zamurowano. Cała kawalkada ruszyła spod domu, mijając gospodarstwo Kmaków i udając się w kierunku Polnej i Szalowej, by iść dalej na wschód. Dzieci najwyraźniej całą wyprawę potraktowały jak przygodę, natychmiast dobrały się do jedzenia, część szła obok wozu, część jechała w miarę wygodnie. Gdy przeprawiono się przez rzeczkę Polniankę, w umysły inicjatorek uciekinierki zaczęło wdzierać się zwątpienie. Po pokonaniu około 500 metrów zatrzymano się na naradę. Babka Zofia, Zofia Bigos i Wiktoria widząc, że w zasadzie zjedzono co się dało, drogi nie ubywa, dzieci zaczynają marudzić, wygłosiły krótkie oświadczenie: dokąd my zajedziemy z tą dzieciarnią!, na zniszczenie je wieziemy!, umarzniemy, zatoniemy na śmierć! - na wolę boską, wracajmy! Tak więc, po trwającej 3 godziny uciekinierce, kawalkada z ulgą powróciła do domu, gdzie wszystko było znajome, jak ziemianka u Wiatrów, do której  uciekano w razie niebezpieczeństwa. Nawiasem mówiąc, z uciekinierki mężczyzn pierwszy, piechotą powrócił Józef Szczepanek, mąż Wiktorii. To on przekazał wiadomość Kazimierzowi Gurbie, gdzie dokładnie w Kołomyi zamieszkała jego żona Stefania.

Wiktoria była szczera i serdeczna. Miała wiele zrozumienia dla osieroconych zbyt wcześnie córek Juliana, które szczerze ją lubiły i do dzisiaj wspominają ze wzruszeniem. Wiele bezinteresownej sympatii okazywała też innym. U babci Zofii do sezonowej pracy najmował się niejaki Stanisław Zieliński, powszechnie zwany Nutasiem. To on szykował wóz drabiniasty do uciekinierki kobiet, potem całe życie pomagał w gospodarstwie Romańskich. Gdy zmarł Nutaś, Wiktoria wyprawiła mu pogrzeb, a potem opiekowała się jego grobem.


Była osobą bardzo towarzyską, lubiła przyjmować gości, zawsze ktoś do niej zaglądał. Była przy tym dyskretna, stąd powierzano jej różne tajemnice, a mając talent dyplomatyczny i mediacyjny potrafiła doprowadzić do rozwiązania drobnych nieporozumień rodzinnych.

Z najstarszą siostrą Zofią, która swój dom miała również niedaleko, Wiktoria porozumiewała się specjalnym systemem kodów kartkowych. Z reguły świąteczne wypieki (ciasta drożdżowe tzw. buchty) piekły wspólnie w jednym piecu, ciasto zaś przygotowywały oddzielnie w swoich domach. By zsynchronizować poszczególne czynności, wymyśliły następujący kod: 1 kartka na szybie w oknie znaczyła "rób rozczyn", 2 kartki "czas miesić ciasto", natomiast 3 kartki wskazywały, że "piec gotowy". W pozostałych okolicznościach 3 kartki oznaczały "przychodź natychmiast, będzie konferencja".

Wiktoria rzetelnie opiekowała się swoimi wnukami Stasiem, Jolą i Basią, dziećmi Genowefy, która pracowała w Bobowej w "Koronce". Jak zawsze elegancka, zachodziła do domu swej córki (za przysłowiową miedzą) z torebką w ręce. Na pytanie dociekliwego Stasia "babciu, dlaczego przychodzisz z torebką", pełna zdumienia odpowiadała "to ty nie wiesz, że do pracy przychodzi się z torebką?!".

Była namiętną słuchaczką audycji radiowej "W Jezioranach". W porze jej nadawania wszystko inne przestawało się liczyć. Nie odeszła na krok od radia. Zazwyczaj na obiad przychodziła do córki, ale gdy nie miała na to ochoty, trzeba było szybciutko zanieść ciepłą strawę do babci.

Owdowiawszy, Wiktoria mieszkała sama, lecz najpierw Jola a potem Basia u niej nocowały. Basia pamięta, że babcia wstawała o 6-ej rano, paliła w piecu, robiła kawę zbożową, której aromat roznosił się po całym domu, śpiewając przy tym godzinki. Gdy dochodziła do słów "z pokłonem Panno Święta", należało wstać. Na stole czekało obfite śniadanie np. ser biały i jajecznica. Dopiero po zjedzeniu przygotowanego posiłku, Basia mogła pójść do swojego domu po tornister, a potem do szkoły.

Wiktoria - kobieta wytworna do końca swych dni. Jej ostatnim życzeniem przed śmiercią było, by wnuczka Basia kupiła szminkę ("tylko pamiętaj, by nie była za ciemna!") i puder w kamieniu.